2014-06-15
Jeśli to prawda, że dobro wydane wraca później w jakiejś postaci do świata, to musi to znaczyć, że ktoś je też oddaje. Ja chyba w ten weekend zaciągnąłem poważny dług karmiczny wobec kosmosu. Odzew ludzi, którzy przyjechali aby mi pomóc, zupełnie bezinteresownie, pokazuje jak dużo mam szczęścia. Dziękowałem już im wszystkim, ale jeszcze raz na pewno nie będzie w nadmiarze. Dziękuję. Wszystkim, którzy pomogli. A nie licząc mnie i Łukasza - kierownika procesu - przewinęło się tam 25 osób (oraz dziecko i pies)! Wiedzcie, że to dużo dla mnie znaczy.
Niestety nie wszyscy załapali się na zdjęcia, które robione były na koniec dnia.
Z samego procesu nie ma za bardzo co opisywać. Cięcie, układanie, mieszanie, wałkowanie, wałkowanie, wałkowanie... Poniżej tylko krótkie sprawozdanie.
Piątek - szykowanie hali, narzędzi, ostatnia narada co do planu. I niecierpliwe odliczanie godzin.
Sobota - ruszamy z kopyta od 9 rano. Z czasem pojawiają się kolejne osoby, praca idzie niespodziewanie wartko. Udało się pokryć jedną burtę sześcioma warstwami (gramatura 3600 na m2) oraz kawałek drugiej (od dziobu). Niestety, okazało się, że folia jako rozdzielacz nie zdaje egzaminu. W kontakcie z laminatem powoduje, że wybrzusza się on i tworzy "purchle". Część dziobu (przegięcie od przodu i od dołu) będzie trzeba zerwać i położyć jeszcze raz używając czegoś innego. Niemniej efekt całości jest napawający otuchą. Walka trwała do 18-ej.
Niedziela - robimy drugą burtę. Kończymy przed 16-tą. Zamykamy straszliwy burdel, który przy okazji powstał i zostawiamy całość na kilka dni.
Ciężko policzyć ile roboczogodzin podarowali mi przyjaciele, w pamięci pozostanie tylko sam fakt. Własnych będzie 22h, suma 228.